sobota, 3 listopada 2012

Rozdział 4


Grudzień 2010
 Lena

Wrócił. Kiedy spotkałam jego mamę w supermarkecie i przez przypadek wspomniała o Robercie i o tym że przyjechał na święta, serce o mało nie wyskoczyło mi z piersi. Przestało się liczyć to, że nie odezwał się ani słowem od prawie 4 miesięcy, ani to, dlaczego. Wspomnienie tego dnia stawało się coraz mnie wyraźne, ale nie chciałam już z tym walczyć, bo może kiedy zapomnę, wszystko przestanie boleć.

 Trybuny Polonii. Późny wieczór. 
- Wyjeżdżasz. – powtórzyłam już chyba po raz setny tamtego dnia. 
- Mhm – mruknął tylko, patrząc gdzieś przed siebie. Zrobiłam wtedy najgrubszą rzecz, jaka mogła mi przyjść do głowy. Zbliżyłam się do niego powolutku, niepewnie… i pocałowałam. Szybko, delikatnie, ale prosto w usta. Z całą pewnością, nie tak, jak się całuje przyjaciela. 
- Alicja… – odepchnął mnie z pewnego rodzaju czułością. – Nie rób tego nigdy więcej. 

I wtedy odeszłam. A on nie odezwał się od tego czasu. I mimo, że spędziliśmy wtedy cały dzień razem, czułam pewien niedosyt. Jakby wyjechał bez pożegnania. Na całe szczęście, zdałam sobie sprawę jak głupie było to całe całowanie. Teraz chciałam tylko odzyskać swojego przyjaciela. Jakoś straciłam chęć na powrót do domu, zakupy mogę donieść później i tak to tylko jakieś drobiazgi, które mieściły mi się w torebce. Szłam, wręcz powłóczyłam nogami, kompletnie ignorując przechodzących ludzi, którzy pogrążenie w gorączce świątecznych zakupów, wcale nie zwracali na mnie więcej uwagi, niż ja na nich. Nie docierały do mnie żadne dźwięki, jakbym zatopiła się w sobie i własnych myślach, pozwalając ciału działać na autopilocie. Robiło się coraz zimniej, jak na koniec grudnia przystało, wiec postanowiłam się gdzieś schować. I tak odeszłam już za daleko od domu, żeby wracać na piechotę. Trzeba będzie zadzwonić po Wojtka, niech się na coś przyda.  Weszłam do przytulnej kawiarenki na rogu ulicy, która skusiła mnie swoim widocznym przez szklaną ścianę wnętrzem. Usiadłam przy jednym z małych, drewnianych stoliczków, skąd miałam idealny widok na ulice Warszawy. Jeszcze zanim zdążyłam się rozebrać, jedna z kelnerek zapaliła świeczkę która rozbłysła ciepłym światełkiem, rozświetlając powierzchnię blatu i dając wrażenie jeszcze większego ciepła. Przy okazji zamówiłam moje ulubione Latte z czekoladą, które podano z niezwykłą szybkością w wysokiej szklance w motywem w renifery, a na wierzchu piana posypana była kakao, które układało się we wzór świątecznej choinki. Smak był cudowny, choć przypominał mi trochę o Robercie, który uwielbiał wszelkie rodzaje kawy, a czekolada była jego miłością. Do tego kawa nie była słodka, a on przecież nigdy nie słodził. Muszę przestać. Pewnie on i tak nie ma ochoty mnie widzieć i byłam w stanie to uszanować, choć przychodziło mi to z największym trudem. Szklanka była już prawie pusta, kiedy przypomniało mi się, że miałam zadzwonić do brata. Pewnie mnie opieprzy, że nie przyniosłam mu jego ciastek, ale trudno. Odwróciłam się, żeby poszukać telefonu w zawieszonej na oparciu krzesła torbie i dosłownie zastygłam w bezruchu, nie wierząc w to co widzę. Kilka stolików za mną, odwrócony plecami do mnie, siedział nie kto inny, a Robert Lewandowski we własnej osobie. Ale nie to było najgorsze. On trzymał za rękę jakąś dziewczynę! Śliczną dziewczynę, musiałam przyznać. Brunetkę o kruczoczarnych włosach, wyprostowanych i idealnie ułożonych. Kiedy się uśmiechała, widać było jej śnieżnobiały, ładny uśmiech, a ciemne oczy świeciły iskierkami prawdziwej radości. Cholera. Nie, nie byłam zazdrosna. Chyba. Chodziło raczej o to że dawny Robert powiedziałby mi, gdyby się zakochał. Byłabym pierwszą osobą, z którą podzieliłby się swoją radością. Zabolało. Czyli byłam dla niego nieistotna? Wystarczyła mu ta śliczna dziewczyna z którą spędzał wieczory w kawiarniach, a o mnie można było zapomnieć? Musiałam wyjść, teraz, zaraz. Zanim mnie zauważy. Bo może ja byłam łatwa do przeoczenia, mała i wtapiałam się w tłum, ale mój brat z jego gabarytami z pewnością nie. Uciekłam. Szybko ubrałam się i zostawiłam pieniądze za kawę na stoliku. Kuliłam się w sobie, zupełnie jakby ktoś miał zaraz wstać i krzyknąć” Patrz Robert, tutaj jest!”, wskazując na mnie palcem. Odeszłam kilkanaście metrów skręcając w pierwszy zakręt, byleby nie być widoczną zza szyby kawiarni. Po chwili zdałam sobie sprawę, że drżę i to nie z powodu zimna. Roztrzęsionymi dłońmi sięgnęłam po telefon i wybrałam numer Wojciecha. - Przyjedź po mnie, jestem… na rogu Krakowskiej, trochę w prawo w stronę Tesco. Nie czekając na odpowiedz nacisnęłam czerwoną słuchawkę i wrzuciłam komórkę do torby. Nie musiałam wcale długo czekać, a białe Audi stanęło przede mną w całej swojej okazałości. Dopiero wewnątrz samochodu odetchnęłam z ulgą. Masz moje ciastka? – zapytał od razu, jeszcze zanim ruszył z miejsca. Spojrzałam na niego wilkiem, ale podałam mu te ciastka, o ile tak można nazwać wciśnięcie plastikowej paczki prosto w brzuch chłopaka z największą siłą na jaką było mnie w tej chwili stać. - Jedź! – zarządziłam i już nawet na niego nie spojrzałam. Lena uspokój się. Nie wyżywaj się na Wojtku kretynko! Bo kilku minutach ciszy, którą dałoby się kroić nożem, spojrzałam w przednie lusterko, gdzie jasne oczy brata śledziły każdy mój ruch. - Przepraszam… – powiedziałam cicho uciekając przed jego śledzącym mnie jak wiewiórka ofiarę wzrokiem. - Nie jestem zły. Tylko błagam, zanim te ciastka trafią w mój brzuch następnym razem chciałbym je najpierw przegryźć, ok?- Jasne – odwróciłam się i uśmiechnęłam. Już wszystko było ok. Chyba było. Wrócę do domu, wezmę jakąś tabletkę i wszystko wróci do normy, prawda? Znowu załączył mi się autopilot. Rzuciłam torebkę gdzieś w kąt i od razu poszłam do łazienki w poszukiwaniu jakiegoś uspokajacza. Wojtek mnie nie zatrzymywał, dziwne. Otworzyłam lustrzaną szafeczkę i nie widząc żadnych buteleczek z lekami w pierwszym rzędzie zgarnęłam wszystko i pozwoliłam pudełkom upaść na podłogę w nagłym przypływie furii. Kurwa. Wszystko rozsypało się po podłodze a część pigułek powpadało do odpływu umywalki. Jak ja mam to ogarnąć teraz?! Ale moją uwagę zwróciło teraz zupełnie coś innego. Jedna z butelek, chyba to syropie, sądząc po sądząc po ciemno bursztynowej barwie, nie rozsypała się na kawałeczki, tak jak inne, ale na trzy różnej wielkości fragmenty z ostrymi krawędziami. Wzięłam jeden z nich do ręki i zaczęłam obracać między palcami.  Coś mnie w nim fascynowało. Spojrzałam na siebie w lustrze. Miałam zaczerwienione policzki, jakbym była czymś podniecona, a źrenice nienaturalnie rozszerzone wpatrywały się z uporem w zniekształcone odbicie. Oczy były zaszklone, patrzące, ale nie wdziały już nic poza małym kawałkiem szkła. Nagle, poczułam ze tego właśnie potrzebuję, bólu. Oderwania od rzeczywistości, od myślenia. Przyłożyłam szkiełko do wewnętrznej strony nadgarstka, tak by dotykało najbardziej widocznej żyły która delikatnie pulsowała pod naciskiem. Zawahałam się. Tylko chwileczkę, może dwie sekundy, a potem pociągnęłam jedną wyraźną linię w dół. Jakbym ciągnęła za spust. Jakbym chciała się za coś ukarać. Bo to wszystko… to wszystko to moja wina. Nienawidziłam i Roberta i siebie. Wyobrażałam sobie, że to on prowadzi moją prawą rękę, że to on zadaje mi te ból. Nie byłam w stanie tego znieść, a jednocześnie pragnęłam więcej. Pociągnęłam jeszcze jedną linię. I Następną i kolejną. I jeszcze jedną. Zaczęłam krzyczeć. Potem zauważyłam łzy. Moje łzy spływające strumieniami po twarzy, szyi i ginące we włosach. Dotarło do mnie jeszcze głośne walenie w drzwi i nawoływania. Potem spojrzałam na swój nadgarstek i ostatnie co pamiętam to krwawe “R”, ułożone ze szram, ozdobione strumieniami spływającej krwi. Uśmiechnęłam się do swojego dzieła, niczym szaleniec w agonii. A potem była już tylko ciemność.

 *“Nie ma Cię, gdy moje życie spada w dół i… Nie ma Cię, gdy wszystko łamie się na pół i… Nie ma Cię i nie wiem już, gdzie jesteś, Ale dobrze, że nie wiesz co u mnie, bo pękło by Ci serce”

Wojtek
 Za długo już jej nie było. Nie żeby coś, ale to nie było normalne. Mimo togo, ze kobiet zwykle spędzają w łazienkach dużo czasu. Podeszłam do białych drzwi i już miałem zawołać, kiedy usłyszałem przenikliwy krzyk, a potem odgłos, jakby hamowanego płaczu. Zacząłem się dobijać. Nie pomogło. Nie wiele myśląc wyrwałem zamek i otworzyłem kompletnie zniszczone drzwi. To co zobaczyłem, przeszło moje najśmielsze oczekiwania. Wszędzie krew. Pełno porozrzucanych lekarstw, szkła… i Lena, moja mała Lena. Leżała tam, cała we krwi, opierając głowę na krawędzi wanny. Wydawało się, jakby spała. Zacząłem panikować. Co robić? Co ja mam kurwa robić? Ująłem delikatnie jej ręce i obejrzałem rany, które najwyraźniej sama sobie zadała. Nie były głębokie, nie na tyle by zagrozić życiu. Krew powoli przestawała spływać.  Trzeba to opatrzyć, przeszło mi przez głowę. Znalazłem jakąś wodę utlenioną, bandaże i inne pierdoły. Dopiero owijając nadgarstek siostry białym materiałem, zauważyłem, że rany układają się w jakiś kształt. “R”. Zabiję. Zabiję skurwysyna!
 Robert

Lena, Lenuś… wiem że to co piszę nawet nie wygląda jak list, ale… widzisz? Nawet nie mam odwagi z Tobą porozmawiać! Wojtek miał rację, jestem skurwysynem. Swoją drogą nieźle mi się od niego dostało. Będę się goił co najmniej z tydzień. Zasłużyłem sobie, wiesz? Dlaczego to zrobiłaś? Dlaczego krzywdzisz siebie z mojej winy? Boję się. Bałem że Cię stracę, to wszystko dlatego. I teraz już wiem, za bardzo nam na sobie zależy. Będziemy się nawzajem tylko krzywdzić. Pomyślałem sobie… zróbmy sobie przerwę, dobrze? Kilka miesięcy, rok, może dwa. Mam nadzieję że kiedyś mi tą ucieczkę wybaczysz, że cofnąłem się o ten krok. To, ze bałem się zaryzykować i przekroczyć granicę. Przepraszam. - Robert

* Pezet - Spadam

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz